21 sty 2014

Prolog

czyli 
Powrót w deszczu

Takie same zielone ogrodniczki śmierdzące życiem i tak samo zmęczona twarz powodowały, że wyglądali jak armia klonów kiepskiego dawcy. Szli w tym samym, smutnym kierunku co każdego dnia. Pogodzeni z własnym przeznaczeniem nie tęsknili za niedostępną, drugą stroną egzystencji. Tą nastawioną nie tylko na przetrwanie, ale także czysty hedonizm. Elizabeth Borne była hedonistką w każdym calu. Dlatego ponownie opuściła miejsce, w którym ludzie zdążyli już do niej przywyknąć. Do jednej walizki jak zawsze zdołała upchnąć całe swoje życie, a raczej tę jego część, której nie żałowała po spaleniu mostów. Tylko jednego spalić nie potrafiła i dlatego właśnie tym razem, miast zacząć od nowa, gdzieś na antypodach, postanowiła wrócić do miejsca, które zdawało się, że już dawno przestało ją zaskakiwać. 
Miasteczko było deszczowe, dokładnie takim je zapamiętała, gdy trzy lata temu w pośpiechu od niego uciekała. Gdy wysiadła z taksówki, która zawiozła ją pod wskazany adres, którego Elizabeth nie byłaby w stanie zapomnieć za żadne skarby świata, poczuła znany zapach smogu i chińszczyzny z taniej knajpki tuż obok. Taksówkarz, starszy pan, którego głowa oprószona była widoczną już siwizną, wprawdzie zaproponował pomoc z wniesieniem bagażu, ale sam nie wierzył, by przy tak niewielkim i lekkim pakunku pomocy potrzebowała nawet tak filigranowa kobieta, jaką była Borne. 
Z samochodu wysiadła podobnie jak wsiadała - zdziwiona odczuwalnym chłodem, od którego odwykła przez ostatnie cztery miesiące, które spędziła we Włoszech. Mając na sobie wciąż jeszcze modne na włoskich prowincjach delikatne sandałki i letnią, choć długą do kostek, sukienkę w kolorze lazurowym, wyglądała niezwykle barwnie, gdy wpadła między tłum w jednakowych ogrodniczkach w odcieniach zgniłej zieleni pracujący w pobliskiej fabryce okien. 
Elizabeth pod wpływem podmuchu wiatru poprawiła słomkowy kapelusz na głowie, który chronił od deszczu długie niemal do pasa czekoladowe włosy, których najwidoczniej dawno nie farbowała i jeszcze dłużej nie podcinała, bo końcówki były zniszczone, a kolor wyblakły. Mocniej zacisnęła dłoń na uchwycie kanarkowej walizeczki z tafty, w której zapewne zmieściła niewiele więcej niż bieliznę i kosmetyki. Nim Borne zdołała otworzyć drzwi budynku, deszcz zapewnił ją, że naprawdę nie śni.
Do rodzinnego miasteczka przyjechała do starszej siostry i nie była to kurtuazyjna wizyta czy upragnione, utęsknione spotkanie. Była to raczej smutna konieczność. Jane, wzór cnót wszelakich była tym dzieckiem, do którego rodzice porównują rodzeństwo. Uprzejma i uporządkowana, a sposób bycia sprawiał, że zyskiwała na i tak godnej pozazdroszczenia urodzie. Elizabeth nie była zazdrosna, chociaż miała do tego solidne podstawy. Rodzice, stawiali ją jako przykład, którego nigdy nie byłaby w stanie doścignąć. Nie miała w sobie tyle pokory, systematyczności i cierpliwości. Siostry Borne były po prostu od siebie zupełnie inne. 
- Lizzy! Przemokłaś do suchej nitki! - zawołała Jane, otworzywszy drzwi i zdoławszy rozpoznać w tej niezwykle chudej, wręcz kościstej, kobiecie własną siostrę. 
Elizabeth nigdy nie informowała nikogo o swoich przyjazdach ani odjazdach, zwykle nie miała komu słać tej zbędnej wiadomości. Tym razem również uznała to za niepotrzebne, by siostra zawczasu dowiedziała się o nowym lokatorze, który planował zabawić w jej progach na czas - jak zwykle - nieokreślony.
- Wejdź, zrobię herbatę, masz coś na przebranie?
Lizzy weszła nieco tanecznym krokiem, roztaczając wokół się słoneczną aurę, którą najwidoczniej udało jej się skraść na południu. Rozejrzała się po mieszkaniu może zbyt niedyskretnie i przywoławszy jego obraz z chwili, gdy przekroczyła po raz ostatni jego próg, z zawodem odkryła, że nic się nie zmieniło. Jane, w przeciwieństwie do swojej młodszej siostry, nie lubiła zmian i unikała ich jak ognia, a gdy ich dokonywała to tylko z przyczyn koniecznych - czysto praktycznych - jak nieszczelne okno czy plama na ulubionym dywanie, której nie dało się sprać ani zakryć w ostateczności przemeblowaniem. Jane miała mnóstwo rzeczy ulubionych. Dywan, wazon, a nawet swoje ulubione nakrycie, na które nie mógł liczyć naprawdę żaden z odwiedzających ją gości. Mieszkanie nie należało do najmniejszych. Już w przeszłości długi czas zamieszkiwały je obie siostry, więc wyposażone było we wcale nie małe dwie sypialnie, uroczy salonik kuchnię i oczywiście sterylnie czystą łazienkę. Właściwie wyróżnianie łazienki jako sterylnie czystej, byłoby głupstewm, bo całe mieszkanie mogło być dumne z panującego porządku. 
Herbata była pomarańczowa, w smaku, bo kolor przybierał różne odcienie w zależności od kąta patrzenia w porcelanową, ręcznie malowaną filiżankę. Obie siostry uwielbiały ten napój i to była ta jedna z niewielu rzeczy, które łączyły je zamiast dzielić.
- Stęskniłam się - powiedziała Lizzy, ale mimo przekonującego tonu, Jane nie miała zamiaru jej uwierzyć. Uśmiechnęła się lekko, wiedząc, że choć to czysta kurtuazja, to zamiary gościa są czyste. - Ostatnio dużo podróżowałam, pomyślałam, że czas zatoczyć koło i osobiście sprawdzić, co tu słychać.
Gospodyni miała już powiedzieć, że przez ostatnie lata nie zmieniło się nic, co mogłoby ją zainteresować, ale zreflektowała się w porę. Odgarnęła za ucho blond kosmyk, który odważył się niesfornie wymknąć z misternie upiętego z tyłu koczka. Spojrzała z nieznacznym ożywieniem na siostrę, wierząc, że może jednak będą miały tematy do rozmowy.
- W zeszłym miesiącu Caleb ogłosił swoje zaręczyny z Isabellą.
Na dźwięk pierwszego imienia Elizabeth przybrała rumieńców na dotychczas bladej twarzy. Caleb był jednym z tych chłopców, których się nie zapomina nigdy. Był duszą towarzystwa, niezwykle utalentowaną duszą, co w nim podziwiała. Widziała w nim artystę, takiego z prawdziwego zdarzenia. Nieraz zachwycała się jego wierszami i obrazami, które, przysięgał, tworzył tylko dla niej. Nie wierzyła. Caleba darzyła niezwykłą sympatią i może skrycie się w nim kochała, ale doskonale wiedziała, że on kochał bycie sobą, bycie centrum i z lekkim sercem skory był prawić banały każdej pięknej kobiecie. 
Przez chwilę Isabella wydawała jej się kompletnie nieznaną osobą, imię niby powodowały jakiś obraz, ale tak zamazany, że Elizabeth długo mogłaby wierzyć, że jest fałszywy. Nie był.
- Lenny?! - zawołała ze zdziwieniem, przypomniawszy sobie, że Izabella to ta sama dziewczyna, którą niejednokrotnie brano za chłopca. Krótkie włosy, gniewny wyraz twarzy i ubiór, który zniekształcał i tak mało kobiecą figurę, wielokrotnie były przyczyną przykrych żartów. W końcu Elizabeth, jak i wiele innych, uwierzyło, że Lenny jest chłopcem. - Zadziwiające - westchnęła tylko, udając, że ją to nie interesuje. 
Jane nie próbowała wnikać w głęboko skrywane uczucia rozmówczyni, dobrze znała siostrę i wiedziała, że jeśli już wykorzystuje swoje zdolności maskowania emocji, to robi to nie bez powodu.
- Przyjechałam z Włoch - rzuciła, płynnie i skutecznie zmieniając temat. Potem zanurzyła usta we wciąż ciepłej filiżance.