Strona1

Prolog

czyli 
Powrót w deszczu

Takie same zielone ogrodniczki śmierdzące życiem i tak samo zmęczona twarz powodowały, że wyglądali jak armia klonów kiepskiego dawcy. Szli w tym samym, smutnym kierunku co każdego dnia. Pogodzeni z własnym przeznaczeniem nie tęsknili za niedostępną, drugą stroną egzystencji. Tą nastawioną nie tylko na przetrwanie, ale także czysty hedonizm. Elizabeth Borne była hedonistką w każdym calu. Dlatego ponownie opuściła miejsce, w którym ludzie zdążyli już do niej przywyknąć. Do jednej walizki jak zawsze zdołała upchnąć całe swoje życie, a raczej tę jego część, której nie żałowała po spaleniu mostów. Tylko jednego spalić nie potrafiła i dlatego właśnie tym razem, miast zacząć od nowa, gdzieś na antypodach, postanowiła wrócić do miejsca, które zdawało się, że już dawno przestało ją zaskakiwać. 
Miasteczko było deszczowe, dokładnie takim je zapamiętała, gdy trzy lata temu w pośpiechu od niego uciekała. Gdy wysiadła z taksówki, która zawiozła ją pod wskazany adres, którego Elizabeth nie byłaby w stanie zapomnieć za żadne skarby świata, poczuła znany zapach smogu i chińszczyzny z taniej knajpki tuż obok. Taksówkarz, starszy pan, którego głowa oprószona była widoczną już siwizną, wprawdzie zaproponował pomoc z wniesieniem bagażu, ale sam nie wierzył, by przy tak niewielkim i lekkim pakunku pomocy potrzebowała nawet tak filigranowa kobieta, jaką była Borne. 
Z samochodu wysiadła podobnie jak wsiadała - zdziwiona odczuwalnym chłodem, od którego odwykła przez ostatnie cztery miesiące, które spędziła we Włoszech. Mając na sobie wciąż jeszcze modne na włoskich prowincjach delikatne sandałki i letnią, choć długą do kostek, sukienkę w kolorze lazurowym, wyglądała niezwykle barwnie, gdy wpadła między tłum w jednakowych ogrodniczkach w odcieniach zgniłej zieleni pracujący w pobliskiej fabryce okien. 
Elizabeth pod wpływem podmuchu wiatru poprawiła słomkowy kapelusz na głowie, który chronił od deszczu długie niemal do pasa czekoladowe włosy, których najwidoczniej dawno nie farbowała i jeszcze dłużej nie podcinała, bo końcówki były zniszczone, a kolor wyblakły. Mocniej zacisnęła dłoń na uchwycie kanarkowej walizeczki z tafty, w której zapewne zmieściła niewiele więcej niż bieliznę i kosmetyki. Nim Borne zdołała otworzyć drzwi budynku, deszcz zapewnił ją, że naprawdę nie śni.
Do rodzinnego miasteczka przyjechała do starszej siostry i nie była to kurtuazyjna wizyta czy upragnione, utęsknione spotkanie. Była to raczej smutna konieczność. Jane, wzór cnót wszelakich była tym dzieckiem, do którego rodzice porównują rodzeństwo. Uprzejma i uporządkowana, a sposób bycia sprawiał, że zyskiwała na i tak godnej pozazdroszczenia urodzie. Elizabeth nie była zazdrosna, chociaż miała do tego solidne podstawy. Rodzice, stawiali ją jako przykład, którego nigdy nie byłaby w stanie doścignąć. Nie miała w sobie tyle pokory, systematyczności i cierpliwości. Siostry Borne były po prostu od siebie zupełnie inne. 
- Lizzy! Przemokłaś do s

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz